w16

Warszawa była miejscem przełomowym. Nie tylko dlatego, że to już ponad połowa drogi i jakby łatwiej to przetrawić w głowie, ale też trasa nieco zmieniła swój charakter. Dawało się odczuć, że ukończenie imprezy jest jak najbardziej realne, jedynie nurtowało mnie jedno pytanie: czy zdążę na pociąg w Gdańsku?

Nie wspominałem wcześnie o tym, ale z góry założyłem, że powinienem ukończyć wyścig najpóźniej w środę po południu. Dość optymistycznie wykupiłem bilet na Pendolino na godzinę 15:49. Nigdy nie jechałem tymi szybkimi składami, więc to miała być swego rodzaju nagroda i dodatkowa atrakcja. Wcześniej wspomniałem o tym na Facebooku i dostałem ciekawą ofertę,że tak powiem. "Jak Ci się to uda, stawiam Rudą" - przeczytałem w odpowiedzi na mojego posta. Jest dodatkowa motywacja... ;)

w10

Tradycyjnie pobudka 4:00, start w trasę 5:00. Cel na dziś to dotrzeć do Torunia, choć sam nieco w to wątpiłem. Tym bardziej, że rano niepokój wzbudziła spuchnięta lewa stopa. Podczas rozruchu odczuwałem ból. "Jak będę ją oszczędzać, to powinno być dobrze" - tak się pocieszałem. Powoli opuszczam Stolicę i całkiem przyjemną trasą sunę z niezłą prędkością. Piękna pogoda dodatkowo pozytywnie nastraja. Długi odcinek to bruk i asfalt, później przechodzący w szutry, aż w końcu w wąską, udeptaną ścieżkę. Tak dobre może 40 km i... zgadnijcie? Tak, znowu chaszcze po szyję! Jak ja kocham to biczowanie nóg! Przerzutka i zębatki też się radują, kiedy  kolejne źdźbła szczelnie je otulają. Jak takie małe szaliczki, które później trudno ściągnąć. Wyjścia nie ma, muszę stanąć, ubrudzić styrane i już lekko zdrętwiałem dłonie i usunąć zielsko. Wokoło pusto, więc mogę bez skrępowania sobie polecieć z łacińskimi wiązankami... ;)

Wspomniałem o innym charakterze trasy? Tak, bo teraz jednak tych chaszczy mniej, za tu zaczęło się sporo jazdy ażurowymi płytami. Pozornie jest dużo lepiej, ale to nie to samo co równy asfalt. Czuje to zwłaszcza tylna część ciała, jak i umęczone dłonie. Decyzja mogła być jedna: upuszczam ciśnienie w oponach. Tak jest zdecydowanie lepiej! Do tego pojawia się co raz więcej piaszczystych odcinków. Widać na nich jak koledzy na cienkich kiszkach mają problemy z trakcją. Nieładnie śmiać się z czyjegoś nieszczęścia, ale jakoś tak mi wesoło: "ha ha, wreszcie to ja mam jakąś przewagę". Jedynie chwilami irytujący jest mocny przeciwny wiatr, który z przerwami towarzyszy nam od dobrych 3 dni.

w11

Gdzieś w okolicach godziny 15 docieram do Płocka, czyli miejsca, gdzie restauracji nie powinno brakować. Lokalizuję na mojej trasie jakiś bar przy ogrodzie zoologicznym. Kiedy tam docieram, na konsumpcję nie ma szans. Jakaś awaria prądu na terenie całego kompleksu. "Szlag, znowu trzeba błądzić i szukać?". Postanawiam odnaleźć "McPaśnik", bo jakąś taką zachciankę miałem. Jak się jedzie tłustym rowerem, tak też trzeba podejść do posiłku - na tłusto! Ale błądzenie i popas zabierają mi dobrą godzinę cennego czasu. Dopiero ok. 16 wracam na trasę i ruszam w kierunku Włocławka. Wszystko wskazuje na to, że dziś do Torunia nie dotrę. Środa w Gdańsku jakby zaczyna mi odjeżdżać. Do tego lewa stopa często sygnalizuję swój nie najlepszy stan techniczny...

w14

Zmęczenie daję się odczuć również w głowie - nie wiem jak to zrobiłem, ale źle policzyłem odległość do Włocławka. Teraz miałem sporo jazdy po asfaltach, ale w perspektywie dobre 80 km do zrobienia! Według obliczeń... Tutaj wspomnę jeszcze, że czasami trafiałem na różnych ludzi, którzy tak po prostu wyjeżdżali nam pokibicować. Bardzo miło było! Na tym etapie stawka tak się rozciągnęła, że już praktycznie nikogo z zawodników spotkać nie mogłem. Prawie, bo pod wieczór jednego gościa dogoniłem. Tutaj tempo mocno wzrosło za sprawą wiatru, który wreszcie zaczął sprzyjać. Leciałem całe odcinki z prędkościami powyżej 30 km/h! Krótkie techniczne kawałki spowalniały, ale całościowo wyglądało to dobrze. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy w okolicach godz. 19 zobaczyłem znak "Włocławek"! "Wow! Chyba poszło lepiej niż zakładałem!! Tylko co dalej?" - kłębiły się myśli.  Wyciągam Smartfona i sprawdzam odległość do Torunia. Będzie jakieś 60 km, może trochę więcej. Jeśli doliczymy do tego jakieś spowalniające atrakcję i pewną jazdę po ciemku, szanse na sensowy nocleg i odpowiednią regenerację maleją znacząco. Postanawiam zostać we Włocławku, choć zanim znalazłem Pensjonat, przejechałem mnóstwo kilometrów i straciłem sporo czasu. Bardzo rozległe miasto!

wwww1

Foto: Wisła1200

Pokój miałem wielki i dobrze doposażony. Po raz pierwszy mogłem zabrać ze sobą tłuściocha, co bardzo ułatwiło przepakowanie na kolejny odcinek. Ponownie pobudka 4:00, wyjazd 5:00. Wcześniej raczej bym się nie zebrał. Niestety, lewa stopa nie wygląda dobrze i nieco kuleję. Boli! Bardzo ciężko wracałem na trasę rajdu, gdzie jeszcze musiałem pokonać spory podjazd. Przez to humor też nie dopisuje. Przy okazji widzę,że zjechałem do Włocławka najgorszą możliwą opcją, przez co musiałem dodatkowo sporo nakręcić. "By to szlag! Kolejne opóźnienie..." Ale choć taras widokowy wynagradzał trudne początki dnia.

w17

Szybko żegnam Włocławek i trafiam na piękny odcinek przez sosnowy las. Dużo piaszczystego podłoża mi nie straszne, ale widać, że koledzy tu się męczyli. Przed Toruniem wpadam na kolejny trudny odcinek z powalonymi drzewami, tudzież krzaki, pokrzywy i inne wspaniałości. Cywilizacja na wyciągnięcie ręki, ale najpierw wycisk! Za Toruniem nie lepiej, choć trochę asfaltów było. Niestety, przyplątał się deszczyk. Nic wielkiego, ale musiał na mnie trafić w odpowiednim momencie, tj. na drewniane schodki. Już z daleka widząc skarpę, zacząłem przeklinać pod nosem, bo wiedziałem, że na pewno trasa jej nie ominie. Słowo stało się ciałem. Najpierw krótki, ale treściwy podjazd, a na końcu strome, drewniane schody, do tego śliskie z powodu deszczu. "Kto to wymyślił?! Tu nie ma nawet jak tego roweru prowadzić!" - i lecą różne określenia, których nie zacytuję... No dobra, jakoś to trzeba pokonać. Narzekanie nie pomoże. Więc wymyśliłem swoją technikę. Wyciskam Fata do góry o jeden schodek, wciskam hamulce, a następnie robię krok. Ponownie o jeden schodek, hamulce i krok. Buty ujeżdżają, ale za to opony mają zadziwiającą przyczepność. Schodek, hamulce, krok i w końcu docieram na górę. "Uff, jestem! Nie spadłem! Skoro to się udało, to chyba mnie już nic nie zaskoczy i zatrzyma?" - myślę podbudowany. Ale obawy, co mnie jeszcze może spotkać, są.

gopro1

Obawy były uzasadnione. Pomijając wiele odcinków typu singiel, jakieś pola, piachy, dotarłem do Świecia, gdzie ponoć miało być najtrudniej. Faktycznie! Już od początku jadę wąską ścieżką, prowadzącą nad samą wodą i po urwiskach. Do tego mnóstwo powalonych drzew, trudnych do pokonania, tj. przeniesienia roweru. Jakieś małe piaszczyste wstawki, trochę błota i krótkie, ale strome górki. Część da się przejechać, część trzeba prowadzić rower, a gdzieniegdzie ostra wspinaczka. Ponownie muszę stosować technikę wypracowaną na schodkach: wyciskania Fata, hamulce i krok do przodu. Akurat wtedy dogonił mnie kolega na Gravelu i przyglądając mi się stwierdził: "jesteś jakąś współczesną wersją Jezusa". Chwilę później pojawia się jego kompan i krótko komentuje ten odcinek specjalny: "co za masochiści!". Kiedy już prawie opuszczałem ten OS, krzaki zerwały mi sakwę z widelca, która wpadła między koło a widelec. Rower staje błyskawicznie w miejscu, a ja nieomal przelatuję przez kierownicę. "Kur.., tego jeszcze brakowało" - krzyknąłem. Szybko wyciągam szarą taśmę i robię tymczasowe mocowanie, aby tylko móc jechać dalej. Pocieszam się, że to ponoć ostatni trudny fragment i teraz już powinno być względnie łatwo.

gopro4

Faktycznie, od tego miejsca zaczęło się już takie nawijanie kilometrów, choć nie znaczy to, że było łatwo. Trochę więcej asfaltów, ale też różnorakich fragmentów przez pola, z piaskami włącznie. Powoli zbliżał się wieczór, a ja byłem mocno w plecy z odległością od mety. Jeśli będę nocować, niemal na pewno nie zdążę na pociąg, albo dojadę na ostatnią chwilę. Trochę wahania i podejmuję jedynie słuszną decyzję: jadę przez noc! Tak czy owak to będzie ostatnia zarwana i do tego nie muszę szybko pedałować. Decyzję przypieczętuje stan mojej kostki, a właściwie całej lewej stopy. Jeśli pozwolę jej "ostygnąć", może być ciężko ujechać nawet kilometr. Teraz jakoś funkcjonuje i nawet tak bardzo nie odczuwam bólu.

w20

Powoli zapada zmrok, a ja czasem samotnie, czasem z dwoma kolegami, powoli posuwam się na przód. Późnym wieczorem trafiamy na jakiś Zamek, przez którego dziedziniec prowadzi trasa. Niestety, brama już zamknięta, trzeba objechać. Próbuję dalej, jakby od tyłu, ale tam ślepa uliczka i do tego jeszcze zaliczam glebę. Przy pomocy przypadkowego miejscowego rowerzysty, ostatecznie znajdujemy właściwą drogę i możemy kontynuować podróż. Ale koledzy chcą odpocząć i ponownie pozostaje sam. Zaczynają mnie boleć chyba wszystkie mięśnie w nogach i mam wątpliwości o słuszności mojej decyzji. Tempo drastycznie spada, chwilami z trudem utrzymuję coś w okolicach 10 km/h - czyżby górki? Po ciemku nic nie widzę, ale faktycznie co chwilę się wspinam. Jak tylko trafiam na oświetlony kawałek, a tych jak na lekarstwo, robię krótką przerwę i popijam energetyki. Zaliczam też jedną stacje benzynową i ciepły posiłek. To pomaga. Mijam piękną promenadę wysoko nad Wisłą, prawdopodobnie w Tczewie, ale nie mam czasu tego sprawdzać, ani nacieszyć się widokiem. Widokiem? W nocy? To tak swoją drogą...

w19

Gdzieś koło 2 w nocy kończą się przyjemniejsze odcinki, a trasa skręca gdzieś w pola. Chwila namysłu, czy by jednak trochę nie odczekać, bo już niebo zaczynało jaśnieć i ruszam dalej. Gruntowa droga biegnie tuż nad brzegiem Wisły, jest całkiem znośna, po za fragmentami mocniej zarośniętymi. Ponownie zaczyna się biczowanie nóg, na większych wybojach cierpi tyłek, a od czasu do czasu czuję ból w spuchniętej kostce. Bywa, że muszę sobie wrzasnąć coś niecenzuralnego z powodu opuchniętej i już cierpiącej stopy. Ciekawe ilu wędkarzy przestraszyłem? Przez głowę przechodzą w kółko te same myśli: "kiedy to się skończy? Czy tak już do samego ujścia? Będzie choć krótki kawałek asfaltu?" Niestety, zamiast czegoś łatwiejszego, mam znowu trochę jazdy po zarośniętych wałach. Końcówka to mieszanina piachu, betonu, kamieni i w końcu upragniony cel: Ujście Wisły! Dalej pojechać się już nie da. Szczęście nieopisane! Jestem! Choć z drugiej strony, tak na to czekałem, a teraz jakby widok był mi nieco obojętny. Zmęczenie?

w21

Długo tu nie zabawiłem i ruszyłem do mety. Świadomość, że to niedaleko, niosła mnie już chyba sama w sobie, Zapomniałem o kostce, zmęczeniu, wszelakich bólach i mocnym tempem kontynuowałem jazdę. Jedynie odpadająca sakwa na widelcu skutecznie ograniczała marsz. Próbuję coś z tym zrobić, ale bezskutecznie. Co kilkaset metrów poprawiam ją nogą. Radość niepojęta, kiedy mijam tabliczkę z napisem Gdańsk, choć dojazd do centrum się strasznie ciągnie. Jednak już czuję smak sukcesu! Jeszcze kilka zakrętów, jakieś mini rondo, kostka brukowa i już widzę namiot oraz machającego mi ręką człowieka. Dokładnie 7:01 wjeżdżam do namiotu i kończę jazdę. Jeszcze w to nie wierzę. Udało się! Przejechałem ok. 1200 km Fatem i to z niezłym wynikiem! Mało tego, będę musiał długo czekać na swój pociąg. Radość i niedowierzanie pomieszane z bólem i zmęczeniem.

w22

Organizator zadbał o nas i zapewnił na mecie wszystko co trzeba. Była ciepła kąpiel, śniadanko w formie Szwedzkiego Stołu, a nawet piwko! Mogłem się przebrać w czyste ciuchy, których miałem aż nadto w sakwach, bo zabrałem tego zbyt wiele. Luksus na całego! Ostatnio nie przywykłem... ;)

Nocna jazda była dobrą decyzją. Dotarłem na metę szybciej niż przypuszczałem, do tego wyprzedziłem pod koniec kilku zawodników. Chyba też zrobiłem niezłe wrażenie na organizatorze, jak i innych uczestnikach rajdu. Również moja pozycja była dobra, zwłaszcza jak na debiut w maratonie 1000 km+ : 35 miejsce. Cała trasa z odpoczynkami i noclegami zajęła mi dokładnie 119 godzin i 1 minutę. Tutaj jeszcze wspomnę, że na mecie czekała mnie nagroda specjalna: "Ruda". ;) Wcześniej pisałem o zakładzie. Bardzo miła niespodzianka, choć szkoda, że fundator Tomasz Jankowski nie mógł być osobiście z powodu pracy. Klasa człowiek! Chylę czoła!

flacha

Czasu sporo, toteż poświęciłem go trochu na sesję zdjęciową. Gdzieś 2:30 po mnie, dojechała pierwsza kobieta w wyścigu, amerykanka April Marshke. Miałem przyjemność pozować wspólnie. Dziewczyna przejechała trasę w niezłym czasie i do tego z uśmiechem na twarzy. Przyznam, że ja wyglądałem gorzej, zwłaszcza moja noga, ale nie dałem poznać po sobie... ;) Podszedł do mnie nieco przejęty Leszek i zapytał: "mam nadzieje, że podobało się choć trochę?"

www1

Foto: Wisła1200

Pewnie teraz wielu się zastanawia, co odpowiedziałem Leszkowi i czy zrobiłbym to ponownie, tj. wystartował? Tyle narzekania po drodze i przekleństw. Bez wahania powiem: TAK! To była mocna wyrypa, ale też wspaniała przygoda. Słyszałem nawet głosy, że to najtrudniejszy ultramaraton w Polsce! Wcale mnie to nie dziwi. Ale czy właśnie takie przygody nie wspomina się najlepiej? Czy nie chodzi o to, żeby podczas takiej imprezy pokonywać trudności i samego siebie? Tak to widzę. Między innymi dlatego, gdybym jeszcze raz miał zdecydować, czy chcę to pojechać, to na pewno odpowiedź brzmiała by twierdząco. Czy jednak chciałbym to powtórzyć? I tak i nie. Tak, bo było ciekawie i już teraz wiem z czym się to je. Po za tym, lubię jazdę w terenie, z dala od cywilizowanych dróg. Lubię takie wyzwania. Nie, bo już niczego nowego nie zobaczę. Pewnie będą jakieś zmiany na przyszły rok, ale z grubsza to będzie ta sama trasa. Po prostu trochę nudno, a jest więcej równie interesujących imprez, których jeszcze nie zaliczyłem. Osobiście polecam każdemu spróbować, żałować nie będziecie. Choć podczas trwania zawodów, sporo osób zrezygnowała z kontynuowania daleko przed metą. Paradoksalnie to dla mnie pozytywna recenzja... ;)

April

Foto: April Marshke

Wspomnę o czymś jeszcze, co mocno poprawiło mi humor. Otóż organizator RMDP uznał, że Wisła 1200 to maraton terenowy i zrobione przeze mnie 580 km w dwie doby w zupełności wystarczy, abym uzyskał kwalifikacje do RMDP Zachód! Tak więc już wiem, że oprócz kultowego Bałtyk-Bieszczady Tour, pojadę jeszcze jeden maraton. Wysiłek nie poszedł na marne.

 

wykres wisłą 1200

Początkowo planowałem, że kiedy dotrę do Gdańska, to na pewno wskoczę choć raz do morza. Niestety, na mecie byłem tak wymęczony i obolały, że nie chciało mi się nawet próbować dojechać do plaży. Jedyne o czym marzyłem, to wsiąść do pociągu i dojechać jak najszybciej do mojego domciu i wygodnego łóżeczka. Krótki objazd po zatłoczonym centrum Gdańska i kierunek Dworzec Kolejowy. Piękne miasto! Żal tak po prostu wyjeżdżać, ale już jutro muszę być w pracy. Wygodna podróż w Pendolino na zakończenie przygody. Gdzieś tam łezka pociekła, kiedy tak patrzyłem na chaszcze obok torowiska... ;)

w24

Na koniec pewnie wielu chciałoby się dowiedzieć, czemu pojechałem Fatem? Czy nie mogłem przygotować bardziej odpowiedniego roweru, o którym wspominałem na początku relacji? Odpowiadam: mogłem. Ale chciałem zrobić to na tłusto z własnego wyboru. Co lepsze, nie byłem jedynym! Rajd ukończyły 3 Faty!  Udowodniliśmy, że "Tłuścioch" to nie czołg na krótkie dystanse, ale zupełnie normalny rower, którym można o wiele więcej niż to się większości wydaje. Wiedziałem to nie od dziś, ale kończąc Wisłę 1200 z dobrym wynikiem, chyba udowodniłem, że Grubym można przejechać niemal wszystko. Nawet trudny ultramaraton.

Maciej Paterak