http://www.test.rowery650b.eu/images/stories/imprezy/2013/bm%20myslenice/DSC_7005.JPG

Od samego początku mojej maratonowej przygody biorę udział w imprezach Macieja Grabka, ale do Myślenic jeszcze się nigdy nie wybrałem. Rok temu podobno było bardzo ciekawie, w tym miało być...jeszcze więcej błota

Mateusz Nabiałczyk

Tak, tak – kolejny maraton, kolejne błotne SPA. Po ostatnich zamiarach smarowania się olejkiem do opalania na wrocławską edycję, tym razem spakowałem się zupełnie inaczej. Jesienne adidasy, długie spodnie i kurtka z wodoodporną membraną.

Co prawda organizator, unikając postrachu wśród sucholubnej klienteli, mamił wszystkich, iż warunki są przyzwoite, ale miejscowi przemawiali jednym głosem – od tygodnia w zasadzie codziennie padało.

Ja zgodnie z wytyczoną na ten rok awaryjną ścieżką ‘kariery’, cele miałem średnio ambitne. Po prostu pojechać równym podprogowym tempem, uniknąć choćby cienia kryzysu i odnotować progres, który choć częściowo potwierdzi wynik open.

3, 2 ,1, 0...odjechali...właśnie tak wyglądał pierwszy długi podjazd. Spokojnie trzymam się progu, a ludzie mijają mnie niczym pachołka. Przyznam, że do teraz jestem z siebie dumny, iż nie dałem się ponieść tłumowi i utrzymałem swoje tempo i to pomimo faktu, że po kilku minutach dochodzi mnie Damian, który bez jakiejkolwiek zadyszki klepiąc po plecach spokojnie mówi „jedziemy, dawaj”...myślał, że łaskawie na niego czekam, aby dalej lecieć razem...no way. Po chwili już go nie widzę, nawet nie myślę o tym, że spotkamy się na trasie.

Wraz z upływającym czasem coraz mniej asfaltu, coraz więcej terenu, a co za tym idzie...błota. Moja cudowna x9 z tyłu okazuje się być wyreglowana idealnie, jak zwykle, poza jednym, strategicznym biegiem – na największej koronce terkocze i chce przeskoczyć na mniejszą. Olewam sprawę, kręcenie teraz baryłką przyniosłoby odwrotny do zamierzonego efekt.  Inni mają dużo większe problemy...

 {youtube}_yciPJk1VUo{/youtube}

Taaak, miałem na łebku kamerkę, ale zgromadzony materiał ogólnie nie nadaje się do publikacji. Trzeba najpierw poznać możliwości sprzętu, nauczyć się tego i owego, by ostatecznie powstało coś akceptowalnego. Swoją drogą zaledwie pare dodatkowych cm na głowie, a raz tak zahaczyłem o gałęzie, że pasek z kasku niemal mnie udusił. Dodatkowo na zjazdach co chwilę trzeba się zatrzymać, bo albo ludzie sprowadzają, albo ktoś leży, a to okulary zsuwają się z nosa, a to trzeba przetrzeć obiektyw...Oscar wisi w powietrzu.

Zaczyna się podjazd dnia. Betonowe płyty nie mają końca, nogi palą, staram się jechać możliwie wolno, byle nie stanąć. Mimo wszystko na najlżejszym przełożeniu kadencja około 60, która zupełnie mi nie pasuje, a tętno powyżej progu...a mówiła mama, kup kasetę 36T, szkoda tylko, że nie uprzedziła, iż forma tego lata będzie tak słaba.

W pewnym momecie łapie mnie tętno 240...kur...7dni miałem holtera, próbowałem zarejestrować takie zdarzenie, a tu dzień po oddaniu aparatu jak na zawołanie. No nic, odkładam rower, kucam i czekam, aż minie atak. Ludzie ze zdziwieniem pytają się, co mi jest...trzeba przyznać, że w takiej pozycji nie wyglądam normalnie. W międzyczasie popijam z bidonu i liczę kolejne osoby, które mnie mijają.

DSC 7004DSC 7005

(fot: Elżbieta Cirocka)

Po około 5 minutach ruszam dalej. Nogi zdążyły się nieco zastać, ale nie ma dramatu, po jakimś kilometrze kręci się już zupełnie normalnie. Niestety zaczyna się trudny zjazd po kamieniach. Większość sprowadza lub jedzie tak wolno, iż przy mojej masie nie sposób dotrzymać im gracji. Ledwie panuję nad sytuacją, klatą już szoruję po siodle, hample zaczynają wyć, a na ubłoconej twarzy maluje się niepewność. Nooo, takie zjazdy na Bike Maratonie to jest coś! Co prawda bez licznego towarzystwa i w suchych warunkach byłby luzik, ale w takich okolicznościach jest o wiele ciekawiej.

Wszechobecny syf coraz bardziej doskiwera. Trzeba ściągnąć okulary, ściągnąć czapę mazi z przedniej przerzutki i modlić się, aby łańcuch nie zaciągał. Większość nawet nie próbuje zrzucać na młynek. U mnie narazie wszystko działa, jedynie co jakiś czas zaciągnie, albo przeskoczy. Dodatkowo tendencja wyraźnie się odwraca, dochodzę kolejne osoby, które ewidentnie opadają z sił. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że na górski maraton należy odpowiednio rozłożyć siły, bo ogień na pierwszej górce kończy się tak, jak u mnie Głuszyca.

Towarzystwo coraz bardziej zrezygnowane, mnie jedzie się coraz lepiej, chociaż mocno doskwierają plecy. Z nogami pół biedy. Gdzieś na 27km zaczyna brakować mi picia, 2 żele wsunięte, a w brzuchu powoli odczuwam ssanie. Po 5km bufet! Suszonym owocami zapycham gębę, jem, a raczej żrę jak ostatni wsiur, ale jakie to ma znaczenie? Po paru minutach ruszam dalej. 

Coraz częściej jest w dół, niestety błota zdaje się być jeszcze więcej! Napęd rozpaczliwie jęczy, ale cóż ja mu poradzę, wypada dojechać. W dół nie wariuję tym bardziej, że nie wiadomo, ile klocków zostało, a i same hample coraz bardziej kapryśne. Momentami siła jednego palca to już zdecydowanie za mało, co nawet widać na jednej z fotek.

Do mety już ze 2-3km, płasko, może nawet lekko w dół. Doskakuję do kolejnych zawodników z niesamowitą łatwością. Ewidentnie są skatowani. Na metę wjeżdzam szczęśliwy, że już koniec, ale napewno nie ujechany. Rezultat 64 open na mega spełnia wszystkie przedstartowe warunki. Misja wykonana.

Spoglądając na rower, zastanawiam się, czy on rzeczywiście wyjściowo jest koloru białego. Błoto z trudem schodzi nawet pod naporem wody z karchera, równie trudno domyć siebie samego. Do głowy zaczyna dobijać się świadomość, że za 4dni wyjazd na Bike Adventure, a rower prosi o przebudowę...ostatecznie, ku wielkiemu zaskoczeniu, wymagał jedynie nasmarowania. Wszystkie łożyska, ślizgi itp w nienagannym stanie, nawet kloców ostała się połowa!

Pomiędzy startem, a publikacją okazało się, że to chyba ostatni w życiu maraton, także koniec zamęczania Was pustymi wpisami, przynajmniej w tej zakładce strony team29er...podobno jestem za mientki na taki wysiłek :-)